Dziennik kepleriański – wpis 9

Ostatnia próba. Próba, która miała zadecydować, czy możemy dołączyć do elitarnego grona zawodników, którzy mogą mierzyć się z samą planetą. To właśnie ta elitarność powoduje, że tak bardzo tego pragnę. W stosunku do całej populacji, zawodników biorących udział w Wyścigu Śmierci jest bardzo mało. Stanowią pewnego rodzaju elitę, klub do którego tak mało osób ma wstęp. Tak przynajmniej ja o tym myślę, dla reszty keplerian jesteśmy po prostu bandą szaleńców, którzy ryzykują swoim życiem aby dostarczyć odrobiny zabawy pomiędzy burgerem i kolejnym piwem. Ale stojąc tam, przed tą ostatnią próbą w ogóle o tym nie myślałem. Ubierając kombinezon myślałem tylko o tym, że zaraz poznam tą ciemną stronę planety. Naszym zadaniem było pokonanie pięciu, około czterokilometrowych odcinków. Teoretycznie na każdy z nich mieliśmy około piętnastu minut. Czyli nie tak mało ale biorąc pod uwagę cały dzień spędzony na bieganiu oraz kombinezon, w który byliśmy ubrani robiło się coraz ciężej. Ciężej ale i tak byłem spokojny, że dam radę. Całe swoje życie przygotowywałem się do tego wydarzenia więc teraz nic, nie mogło stanąć mi na przeszkodzie.

Kombinezon niczym nie przypominał tego, który widzieliśmy na lekcjach historii. Jest to jednoczęściowy kostium, który bardziej przypomina piankę do pływania niż ten gruby, ciężki stary skafander z wielkim hełmem. Obcisły, nieograniczający w żaden sposób ruchów, którego ubranie zajmowało trzydzieści minut. Jako, że robiliśmy to pierwszy raz do każdego z nas przydzielony był pomocnik, który tłumaczył nam krok po kroku jak wcisnąć się w to coś. Przed założeniem musieliśmy wysmarować się specjalną maścią, która ułatwiała ubranie, pełniła funkcję rozgrzewającą ale także pełniła swego rodzaju płynną łatę, na wypadek uszkodzenia materiału. Materiał, przez to że musiał być lekki i elastyczny był nieco mniej odporny na uszkodzenia niż ten wykorzystywany w trakcie Pływania w Przestrzeni, nie mówiąc już o tym, z którego standardowo korzystali wszyscy technicy pracujący na zewnątrz. Po ubraniu się, tak naprawdę nie czułem, że mam coś na sobie. Cały strój wieńczył oczywiście kask, który niczym nie przypomniał tych starodawnych kopuł. Już przed testem, każdy z nas musiał go specjalnie zamówić. Wersja standardowa, którą miał każdy z nas, była zrobiona z przezroczystego materiału przypominającego pleksę, który ściśle przylegał do twarzy i w żaden sposób nie ograniczał pola widzenia. Był też bardzo wygodny i po chwili nie pamiętało się, że ma się coś na głowie. Czym więc różniły się hełmy niestandardowe, które nosili zawodnicy pro? Przede wszystkim nie miały formy stałej. Początkowo schowane w naszyjniku dopiero po aktywacji „zalewały głowę” zawodnika. Coś spektakularnego. Moment ten, który był pewnego rodzaju rytuałem przed zawodami, był jednym z najbardziej wyczekiwanych przez kibiców. Nikt nie wiedział w czym jego ulubiony zawodnik wystąpi. A były to istne działa sztuki. Przygotowane przez najwspanialszych keplariańskich artystów kosztowały niebotyczne pieniądze i wyglądały niesamowicie. To, że tylko nielicznych zawodników było stać na takie dzieła sztuki było oczywiście ich wielką zaletą. W przeciwieństwo do standardowych hełmów, które były wielokrotnego użytku, te „płynne działa sztuki” były jednorazowe. Po zalaniu głowy materiał z którego były wykonane zastygał i już nie wracał do swojej poprzedniej postaci. Na koniec zawodów aby je zdjąć trzeba było je niemal zniszczyć. I to, co mogłoby być ich wilką wadą, okazało się ich największą zaletą. Hełmy te na wtórnym rynku osiągał niebotyczną wartość i były jednymi z najbardziej pożądanych dzieł sztuki. A jeżeli do tego nosił go najlepszy zawodnik, który wygrywał najtrudniejsze zawody, to sami możecie się domyślić. Aha jeszcze jedno. W kasku były specjalne filtry, które w momencie braku tlenu aktywowały się i umożliwiały przeżycie przez krótki czas. Jako, że nie mieliśmy na sobie żadnych butli z tlenem, było to jedyne zabezpieczenie na czas przybycia służb ratunkowych.

Jednak dla mnie wtedy nie miało to najmniejszego znaczenia. Liczyłem się tylko ja i planeta, która chciała mnie pokonać. Jak już pisałem, do pokonania mieliśmy pięć odcinków, a w trakcie ostatniego z nich miała odbyć się symulacja „złapania przez Linię”, która polegała na otwarciu dachu i wystawieniu nas na niszczycielskie działanie planety. W tym czasie mieliśmy pokonać ten odcinek przy włączonych filtrach ratunkowych. Proste i jasne. Oczywiście wszystko na czas.

Pierwsze cztery odcinki przebiegały tak jak przypuszczałem. Wszyscy biegliśmy dość podobnie i oprócz początkowych trudności z oddychaniem w nowej masce i lekkim dyskomfortem poruszania się nie było większych różnic w stosunku do biegania bez kombinezonu.

Dopiero piąty odcinek mnie zniszczył. Siedząc w bunkrze dostaliśmy informację, że dach się odsłonił i możemy wybiegać. Nie startowaliśmy razem tylko w niewielkich odstępach czasu zgodnych z czasem i miejscem, które zajmowaliśmy przed ostatnim, najdłuższym odcinkiem. Ja ruszałem jako trzeci i wiedziałem, że pokonam dwójkę przede mną. Skąd to wiedziałem? Wystarczyło na nich spojrzeć. Ich zmęczone twarze, wyraźnie mówiły „mamy dość”. Nawet uśmiechnąłem się pod nosem, bo myślałem, że będzie trudniej. Mój uśmiech jeszcze bardziej się powiększył, kiedy to pierwszy z zawodników nawet nie wybiegł. Stanął w drzwiach i go zamurowało. Po prostu nie mógł postawić kroku. Każdy z nas podszedł do niego aby spytać się o co chodzi ale wystarczyło spojrzeć mu w oczy i wszystko było jasne. Strach. Paraliżujący strach. Odsunęliśmy go na bok i czekaliśmy na sygnał, kolejnego zawodnika. Dla mnie lepiej być nie mogło. Jedynie pierwszy z zawodników miał nade mną taką przewagę, która trochę wzbudzała we mnie obawy. Pozostała nasza czwórka startowała niemal w tym samym czasie.

Początkowe metry były normalne. Hala mimo tego, że wystawiona na działania Pola Śmierci miała sztuczną grawitację, która pozwalała normalnie się poruszać. Jedynie za nami biegła wielka czerwona linia, która symulowała prawdziwą „Linię”. To, podobno, właśnie za nią miało nastąpić prawdziwe odczucie „pola śmierci”. I właśnie ta myśl nie dawała mi spokoju. jak tylko weszła mi do głowy zaczęła w niej krążyć i się wzmacniać. Po około kilometrze, w mojej głowie pozostała tylko jedna myśl „jak jest po przekroczeniu Linii”. Z myślą tą walczyłem jeszcze około kilometra ale kiedy tylko spojrzałem w górę byłem skończony. Zatrzymałem się i nie mogłem oderwać oczu od tego bezkresu, który był nade mną. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego piękna. To co rozpościerało się nade mną było dla mnie przejawieniem czystego piękna. Ogarnęła mnie cisza. Wszystkie myśli ustały, a ja znalazłem się w krainie spokojności. Niczego więcej nie pragnąłem jak tylko być tam na zawsze. I nawet ten stan był tylko przedsmakiem tego jak się poczułem, kiedy to „Linia” mnie pochłonęła i zacząłem odlatywać.

Ocknąłem się dopiero w strefie medycznej gdzie podobno ledwo udało się mnie odratować. W trakcie powracania do świadomości, jedna myśl szybko zaczęła dominować nad innymi. Przegrałem, to już jest koniec moich marzeń. Właśnie w tamtej chwili pogrzebałem całe swoje dotychczasowe życie.

Podobne

Dziennik kepleriański – wpis 14

W końcu pojawiła się jakaś iskierka nadziei. Będąc na stołówce, z braku wolnego miejsca, przysiadłem się do jakiegoś kolesia. Trochę nie pasował do tego miejsca, bo był za dobrze ubrany. Kątem oka spostrzegłem na markę jego ciuchów i się okazało,

Czytaj więcej »

Dziennik kepleriański – wpis 13

Beznadziejność sytuacji, w której obecnie się znalazłem mnie przytłacza. Nie jestem w stanie nic zrobić. Tak jakby wszystko to, co dzieje się w moim życiu nie zależało ode mnie. Bo jak mam zaakceptować fakt, że podczas zawodów po prostu odpłynąłem.

Czytaj więcej »

Dziennik kepleriański – wpis 12

Darmowe posiłki. Okazało się, że jest to dość górnolotna nazwa tego co się dostaje. Proteinowa papka, a do popicia izotonik. Uzupełnienie tylko najbardziej potrzebnych składników odżywczych. Już wiem, czemu tak niewielu keplerian korzysta z pomocy państwa. Ale z drugiej strony

Czytaj więcej »

Dziennik kepleriański – wpis 11

Szukanie pracy, po tym jak się całe życie tylko biegało nie jest łatwe. Może powinienem wrócić do nauki, skończyć jakąś szkołę i mieć lepszy start. Tylko, że szkoła też kosztuje, a ja raczej nie dostanę stypendium naukowego, bo jedyne co

Czytaj więcej »

2250 rok. Czas wielkich zmian. Już 150 lat jesteśmy na Kepler 843. Tydzień temu nasz Mer podpisał Pakt Niepodległościowy. Wraz z innymi Galactopolis ogłaszamy niepodległość. Odłączamy się od Ziemi. Postanawiamy decydować sami o sobie. Była to wspólna decyzja nas wszystkich. W referendum wzięło 100 procent obywateli i wynik mógł być tylko jeden – wszyscy głosujący poparli decyzję o odłączeniu. Dlaczego tak się stało? Nie jest obojętne to, że wczoraj zmarł ostatni obywatel, który wyruszył z Ziemi w poszukiwaniu lepszego domu i trafił na Kepler 843. Miał 170 ziemskich lat. Teraz już nikt nie pamięta Ziemi. Wiemy o niej tylko to, czego nas nauczono. I nie jest to zgodne z tym, czego doświadczamy na co dzień. Czujemy się oszukani, uciemiężeni i wyzyskiwani. Stąd nasza decyzja o ogłoszeniu Niepodległości. Czy to im się spodobało? Oczywiście, że nie. Wiemy już, że zostały wysłane do nas wojska, które mają doprowadzić nas do porządku. Ale to nastąpi dopiero za kilka lat. Mamy więc mnóstwo czasu aby się przygotować. Czy wiemy co nas czeka? Nie. Czy boimy się tego co może nastąpić? Tak. Czy powstrzyma to nas przed tym co postanowiliśmy. Na pewno nie! Viva la Kepler! Viva la revolution!!