Wyścig ze śmiercią. Jest to sport, który uprawiam. Może to dość straszna nazwa, która niekoniecznie przyjęłaby się na Ziemi, jednak w pełni oddaje to, czym ten sport jest. Na czym to polega? Tak jak pisałem wcześniej jest czas, w którym Kepler przechodzi z Pory Życia do Pory Śmierci. Ta zmiana nie następuje nagle ale jest stopniowym procesem, który trwa średnio dwadzieścia dni. Piszę średnio, bo tak naprawdę nigdy nie trwał tyle samo. W ciągu tych wszystkich lat nigdy nie zdarzyło się aby „Przejście” choć raz się powtórzyło. Co ciekawe czas oraz miejsce rozpoczęcia Przejścia także są różne. Jak to wygląda? Otóż w jakimś miejscu ziemia po prostu zaczyna umierać. Wszystko co do tej pory w tym miejscu żyło, momentalnie obumiera i „odlatuje w kosmos”. Zmienia się grawitacja i wszystko się ulatnia. Początkowy „obszar śmierci”, który przybiera formę koła z czasem zmienia się i tworzy tak zwaną „linię śmierci”. Tworzy się granica życia i śmierci, która zaczyna podążać przez całą planetę. Proces ten nigdy nie przebiega w tym samym tempie. Nie wiemy co go powoduje, dlaczego akurat w danym miejscu ma początek, ani czemu trwa tyle ile trwa. Po prostu jest i stał się dla nas czymś naturalnym.
Aby się uchronić przed niszczycielską siłą, stworzyliśmy system wczesnego ostrzegania. Mamy porozmieszczane różnego rodzaju czujniki, które mają nas informować o nadchodzącej zmianie. Patrolujemy też obszary, na których spodziewamy się wystąpienia zjawiska. I właśnie to patrolowanie oraz ucieczka przed „linią śmierci” było „inspiracją” do stworzenia szalonych zawodów. W skrócie polegają one właśnie na ucieczce przed niszczycielską siłą. Jak to wygląda w praktyce? Po uformowaniu się „linii śmierci”, zawodnicy są transportowani do bunkrów, które znajdują się na jej drodze. Bunkry te początkowo były wybudowane dla patrolujących, w celu schronienia się przed „Linią”. Zawodnicy trafiają do bunkra, który znajduje w „strefie życia” około dziesięć godzin przed nadejściem Linii. Jest to najtrudniejsze dziesięć godzin w całym wyścigu. Wszyscy stłoczeni w małym pomieszczeniu w oczekiwaniu na możliwą śmierć. Od tego momentu wszystko zaczyna być transmitowane. Początkowo wesoła atmosfera szybko gęstnieje i każdy sam w ciszy przygotowuje się na start. Same zawody polegają na przebiegnięciu jak najdalej w jak najmniejszej odległości od „Linii śmierci”. Na starcie zawodnicy dostają mapę, na której rozmieszczone są kolejne bunkry wraz z odległościami, w których można się zregenerować lub zakończyć wyścig. Zawodnicy nie mają żadnego zabezpieczenia przed Linią. Dopiero w bunkrach mogą się schronić i czekać na ewakuację. Start nigdy nie jest określony. Zawody zaczynają się w momencie kiedy pierwszy zawodnik opuści bunkier. I właśnie od tego momentu włączony jest zegar. Ten pierwszy zawodnik jest odnośnikiem do obliczania punktów. On i Linia Śmierci. Im ktoś jest silniejszy i ma więcej pewności siebie wybiega później, bo im bliżej znajdujesz się Linii tym więcej masz punktów. Początkowe etapy są dość łatwe. Zawsze znajdzie się w grupie jakiś nowicjusz, który zaczyna za wcześnie i ułatwia bardziej obeznanym zawodnikom zdobycie większej liczby punktów. Problemy zaczynają się później, kiedy to zmęczenie zarówno fizyczne jak i psychiczne zaburza możliwość prawidłowej oceny swoich aktualnych sił aby dotrzeć do kolejnego bunkra. Wielu z zawodników kończy za wcześnie bo się boi o swoje życie. Było też wielu, którzy przeliczyli swoje możliwości. Sprawy nie ułatwia też fakt, że Linia nigdy nie płynie tak samo. Są momenty, w którym zwalnia ale są też takie, w których przyspiesz. I to bardzo.
Tak w skrócie wygląda sport, który wkrótce stanie się dla mnie sposobem na życie i przeżycie na Keplerze.