Było gorzej niż się spodziewałem. Zaczęło się bardzo łagodnie, od zwykłego czekania. Wszedłem w światło i nic się nie działo. Nic nie widziałem prócz jasności. Byłem sam. Wszyscy gdzieś zniknęli. Próbowałem iść w jakimś kierunku ale nic się nie zmieniało. Siadałem, wstawałem, chodziłem, czekałem. Nic. Powoli rosła we mnie frustracja. Początkowo byłem spięty, bo nie wiedziałem co mnie czeka. Oczekiwałem ataku, tortur, czegoś strasznego. Nic takiego nie następowało. Później strach przerodził się w zniecierpliwienie. Po prostu chciałem aby coś się wydarzyło. Miałem dość czekania. Czułem, że jestem tam długo. Bardzo długo. To był początek.
Jak tylko pomyślałem o czasie to pojawił się zegar. Gigantyczny, powoli odmierzający czas, stojący zegar. Czas, to było coś, czego w Zaświatach nie odczuwałem. Aż do teraz. Wokół panowała pustka więc zegar był jedyną rzeczą, na której mógł się skupić mój umysł. Początkowo było to nawet dość przyjemne. Po tej całej nicości w końcu coś się pojawiło. Jednak z czasem zaczęło mnie to drażnić więc spróbowałem na niego nie zwracać uwagi. Nie udało mi się. Wzrok zawsze lądował na zegarze i jego powolnie ruszających się wskazówkach. Dobrze, że przynajmniej nie pokazuje dni i lat. I oczywiście w tym momencie na tarczy zegara pokazały się wielkie cyfry z datą 01.01.0001. No nie, tego to już zdecydowanie za dużo. Głupi, głupi zegar. Po co ja w ogóle koło niego stoję? Wstałem i powoli ruszyłem przed siebie. Jak tylko zegar zniknął mi z oczu poczułem ulgę. Nie trwało to jednak długo. Zegar znów się pojawił. Co jest?
Wielokrotnie próbowałem od niego uciec ale scenariusz zawsze był ten sam. Zaczynałem biec, aż w końcu zegar znikał z oczu. Przez jakąś sekundę nie widziałem go i nie słyszałem. Była to najpiękniejsza sekunda w całej tej wieczności. Lecz trwało to bardzo krótko. Najpierw pojawiało się regularne tik, tak. Początkowo ciche tiktakanie robiło się coraz głośniejsze. Gorączkowe rozglądanie się dookoła i próba ucieczki jak najdalej nie przynosiła żadnych efektów. Nie widząc go nie wiedziałem gdzie mam uciekać. Nagle z nicości zegar wyrastał koło mnie. Za każdym razem doprowadzało mnie to do szału ale w kółko i w kółko próbowałem od niego uciec. Powtarzałem to, dla tej jednej sekundy szczęścia. Dla tej jednej sekundy bez zegara. Jednak po pewnym czasie i to się skończyło. Uczucie szczęścia po prostu zniknęło. Nie wiem nawet dlaczego. Próbowałem to zrozumieć, rozgryźć ale nie umiałem. Na pewno to moja wina. Tylko co ja takiego zrobiłem, że szczęście mnie ominęło. Przecież, za każdym razem, robiłem to samo. Czemu, czemu, czemu?! I mimo, że szczęście zniknęło nie zostałem bez żadnych uczuć. Zamiast radości pojawiła się złość. Złość na rzeczywistość, na zegar i w końcu na siebie samego. Czułem nawet złość za to, że się złościłem. Próbowałem to jakoś opanować ale nie mogłem. Nie wiedziałem jak.
Te wszystkie ucieczki i negatywne emocje spowodowały, że poczułem zmęczenie. Podobnie jak czas, zmęczenie było czymś nowym w Zaświatach. Nie chodzi mi o energetyczne wyczerpanie, którego doznawałem w kopalni Pozyskiwaczy. W tym miejscu odczuwałem normalne, ludzkie zmęczenie. Ziemskie zmęczenie z ciężkim oddech, bólem nóg i bólem rąk. Skąd niby ten ból rąk? Otóż brał się z tego, że niszczyłem zegar. Tak, było to możliwe i nie było to nawet tak trudne. Jednak efekt taki sam jak z ucieczką. Początkowa chwila szczęścia i satysfakcji szybko kończyła się złością spowodowaną pojawianiem się nowego zegara z datą 01.01.0001. I tak za każdym razem. Jak tylko niszczyłem zegar, bądź od niego uciekałem, data wracała do początku. 01.01.0001. Aaaaa! Nie wytrzymam! Mam już tego kompletnie dość. Chcę stąd wyjść!. Wypuście mnie! Zrobię wszystko, tylko mnie stąd wypuście! A może to test? Może muszę po prostu poczekać jakiś czas i to wszystko zniknie? Tak, to na pewno test. To na pewno tylko głupi test. Muszę po prostu wysiedzieć przed tym głupim zegarem i tyle. Tylko tyle. Jak mogłem być aż tak głupi i tego nie zrozumieć?!
Początkowo nie mogłem wytrzymać nawet minuty. Wpatrywanie się cały czas w mijające sekundy i minuty, było nie do zniesienia. Nie mogłem wytrzymać też dźwięku. Tik, tak, tik, tak, tik, tak, tik, tak. Nie dam rady, nie dam rady, nie dam rady. Ucieczka, która owocowała nowym zegarem z datą 01.01.0001 i godziną 00:00. Tik, tak, tik, tak, tik, tak. Kolejna i kolejna, i kolejna, ucieczka zakończona coraz to większą złością. Zegar, dźwięk, ja – wszystko do dupy. W końcu do złości dołączyło kolejne uczucie – wyrzuty sumienia. Najprawdopodobniej spowodowane były tym, że nie dałem rady osiągnąć celu. Ile tak naprawdę muszę tu wytrzymać? Godzinę, dwie, dziesięć. Bo to, że muszę to jest pewne. Inaczej być nie może. Tylko ile? Zacząłem stawiać sobie, krótkie cele. Najpierw pięć minut. Super, szczęście. Znowu szczęście. Znowu radość. Wyznaczenie celu dało mi radość. Po prostu muszę sobie stawiać nowe cele! Dziesięć, piętnaście, czterdzieści minut. Jest godzina! Udało się. Cała godzina!. Potem trzy godziny. Realizowanie tych krótkich celów przynosiło mi ulgę, zadowolenie. Mój umysł był zajęty nie tylko wpatrywaniem się w zegar ale był także skoncentrowany aby coś osiągnąć. Jednak w miarę jak stawiałem sobie coraz to trudniejsze zadania dochodziłem do momentu, w którym odnosiłem porażkę. Ucieczka, nowy zegar, godzina 00:00, złość, frustracja, wyrzuty sumienia. Znowu te, jakże dobrze znane uczucia, a jedynym sposobem pokonania ich było wyznaczenie sobie kolejnego celu. Kiedy już go osiągnąłem pojawiało się znowu szczęście, satysfakcja z tego, że w końcu pokonałem to Coś. Jednak pojawił się moment kiedy po osiągnięciu kolejnego celu nic nie czułem. Nie czułem ani szczęścia ani złości, nic. Czemu nic nie czuję? Pewnie dlatego, że cel był za słaby. Nie był wyzwaniem. To dlatego, że cel nie powodował mojego rozwoju, pojawia się ta pustka. Wybrałem sobie kolejny, większy cel. Dotarcie do niego wiązało się z kolejnymi niepowodzeniami, jeszcze większą złością, jeszcze większymi wyrzutami sumienia. Kiedy w końcu udało się mi zrealizować cel, radość po jego osiągnięciu była jakaś taka krótsza, słabsza. Słabe wyzwanie, słaba radość! Oraz coraz większa frustracja z powodu niepowodzenia. To przez ten cholerny zegar, to On jest wszystkiemu winny! To przez Niego mi się nie udaje! Przecież mógłby szybciej odmierzać czas! I mógłby w końcu się zamknąć. Większy cel nie prowadził do większej radości, tylko do większej złości związanej z niepowodzeniem. Zrozumiałem też, że zaczynam personifikować zegar. Nie był już tylko przedmiotem. Stał się moim wrogiem. To z Nim zacząłem walczyć. Już nie zależało mi na osiągnięciu określonego celu, tylko na pokonaniu Go. Wróg numer jeden – Zegar. Spowodowało to pojawienie się nowego uczucia związanego z nieuniknioną porażką. Do złości i wyrzutów sumienia, doszedł wstyd. Wstyd z przegranej. On mnie pokonał. Już nie ja rozdawałem karty tylko On. Już nie chodziło o mnie, tylko o Niego. To przez Niego czuje się źle. To on wpędza mnie w złość, poczucie winy, wstyd. Jedyną drogą, jest pokonanie Go. Walka z Nim. Po pewnym czasie zapomniałem, że wszystko zaczęło się ode mnie. Jedynym celem było pokonanie Go i jak w końcu mi się udało, odkryłem dumę. Mam cię, ty stary, pokraczny, krzywy Zegarze. Już nie jesteś taki mocny, co? No dalej, dawaj, pokaż co jeszcze masz. No dawaj, kolejna runda! Pokazywałem nad nim wyższość. Odgrywałem taniec zwycięzcy. Byłem zwycięzcą. On był przegranym. Moje szczęście zależało od jego nieszczęścia. Potem przestało mi to wystarczać. Po wygranej nie wystarczał mi już jakiś głupi taniec. Musiałem pokazać, kto tak naprawdę jest lepszy. Poniżałem go, obrażałem. Używałem wulgaryzmów aby pokazać gdzie jest jego miejsce. Potem zacząłem pluć na niego, deptać go. W końcu nawet to nie wystarczało. Niszczyłem go. Po każdym osiągniętym celu, niszczyłem go i doznawałem euforii. Oczywiście wiązało się to z pojawieniem nowego zegara, ale nie miało to znaczenia. Duma, euforia, radość – wszystkie osiągnięte przez pokonanie i zniszczenie mojego największego wroga. Nie wiem jak długo trwało, kiedy w końcu zrozumiałem, że im mocniej pokazywałem swoją wyższość, i im bardziej Go poniżałem, tak naprawdę sam czułem się coraz gorzej. Oczywiście nie było to związane bezpośrednio z samym zwycięstwem, po którym to czułem się wspaniale, ale właśnie zwycięstwo i jego następstwa doprowadzały do nowych wyzwań, nieuniknionych porażek i beznadziejnego samopoczucia. W końcu całe emocje, które kierowałem w Jego stronę po wygranej, wracały do mnie po tym jak ja przegrałem. Czułem wtedy jak mnie poniża. Czułem, jak pokazuje mi swoją wyższość. Mogłem dotknąć jego pogardy. Mogłem poczuć jego nienawiść. Czułem się tak, jak chciałem aby On się czuł po swojej porażce. Zorientowałem się, że jestem w zamkniętym kole, z którego nie umiałem wyjść. Po wygranej chciałem więcej, po przegranej musiałem się odegrać. Moje ciało słabło, było coraz bardziej wątłe. Nim się spostrzegłem, nie miałem już siły go niszczyć, nie byłem już w stanie od niego uciec. Byłem wyniszczony nieustanną walką. Podszedłem do niego aby jeszcze raz pokazać mu, że jestem od niego lepszy. Że jeszcze raz mogę go zniszczyć. I jak tylko do niego podszedłem aby zadać mu kolejny cios, w szybce za którą kryły się cyfry i wskazówki dostrzegłem starca. Pomarszczonego, wyczerpanego, bezsilnego starca. Zorientowałem się, że to jestem ja. Oczywiście nie powstrzymało mnie to od zniszczenia Go. Złość, która wtedy we mnie wstąpiła, a która była niepodobna do niczego innego, dodała mi sił. Stojąc nad zgliszczami, czułem się młody. Znowu młody. Czułem w sobie determinację i wielką wolę walki. Znowu pokazałem mu, gdzie jest jego miejsce. Znowu go zwyciężyłem. I jeszcze wiele razy cię pokonam. Jeżeli będzie trzeba to do końca świata będę ciebie niszczył. Do końca świata będę niszczył ten zegar. Zegar. Zegar. Z moich oczu zeszła jakaś niewidzialna mgła. To jest tylko Zegar. Upadłem na kolana. Klęczałem przed zwykłym zegarem. To tylko deski, metalowe cyfry i wskazówki. Nie Zegar, a zegar. Opadłem z sił. Położyłem się obok zniszczonego zegara. Byłem bezsilny. W potłuczonej szybce widziałem swoje odbicie. Starzec, który całe życie spędził na walce z zegarem. Zamknąłem oczy. Po raz pierwszy w Zaświatach zamknąłem oczy.